środa, 30 listopada 2016

Hermes liniami lotniczymi - rozdział 25

Wiem, że tytuł pozostawia wiele do życzenia, ale jest zabawny :D Ma wam to zrekompensować moją długą nieobecność spowodowaną pracą. TAK! MAM ALIBI :D A po za tym byłam zbyt zmęczona i nie umiem się tłumaczyć  :D :D :D


Od paru dni zmagałam się z ogromnym bólem brzucha, głowy i w ogóle, całego ciała. Nie potrafiłam ustać na nogach dłużej niż parę minut, dostawałam ataku duszności, nudności, a łazienka stała się prawie dla mnie drugim miejscem potrzebnym do przetrwania. Spoglądając na siebie w lustrze widziałam trupa, nie dziewczynę. Byłam blada, miałam sińce pod oczami i potargane włosy. Mimo ciągłej pomocy lekarzy, nie poprawiało mi się.
- Masz – Vin usiadł na łóżku, kładąc na stoliku herbatę, którą mi zaproponował.
- Dzięki – obróciłam się na drugi bok. Spojrzałam na mężczyznę, a potem na trunek. Podał mi go, a ja drżącymi dłońmi, spróbowałam go utrzymać, by nie wylać zawartości kubka.
- Nat – powiedział niepewnie.
- Hmm?
- Wiem, że jest ci ciężko, ale jeśli będziesz czegoś potrzebować lub będziesz chciała się wygadać, to zawsze jestem obok, pamiętaj.
Dojrzałam w jego oczach błyski. Uśmiechnęłam się kącikiem ust, bo tylko na tyle było mnie stać.
- Wiesz co? - podniosłam się do pół siadu, a Vin podniósł na mnie wzrok. - Najbardziej będzie mi brakować właśnie was. Dopiero tutaj poczułam, że istnieje coś takiego, jak dom. Kiedy traciłam nadzieję, wy zawsze byliście obok.
- Bo się rozkleję – otarł oczy. - Nie mów tak. Lekarze wciąż szukają jakiegoś sposobu.
- Vin – przerwałam mu, wiedząc, że zaraz zacznie gadać o wiele dłużej niż powinien. - Na to nie ma lekarstwa. To ostatnie stadium.
Milczał. Przez dłuższą chwilę panowała między nami głucha cisza. Za oknem powoli zapadał zmierzch, ptaki ucichły, nawet wiatr nie połasił się, aby wstrząsnąć gałęziami. Tym właśnie charakteryzowała się jesień.
- Prześpij się – Vin pogłaskał mnie po głowie. - Sen jest lekarstwem na wszystko.
Przytaknęłam ruchem głowy. Mężczyzna wyszedł zostawiając mnie samą z głęboką ciszą.
Już za nie długo umrę. Jakie to proste, prawda? Żyjemy, by przeżyć coś wspaniałego i umieramy, bo nasze życie musi się kiedyś skończyć. Oczywiście nie każdy doznaje wiele szczęścia w życiu, bo po co? Stara się, poświęca wiele rzeczy i co mu z tego przychodzi? I tak każdy musi umrzeć.


- Jej stan się pogarsza – powiedziała spokojnie Integra, zaciągając się cygarem. Rozpostarła się wygodnie w fotelu, podziwiając zachodzące słońce, które po raz ostatni tego dnia dotknęło swoimi ciepłymi promieniami brązowych liści drzew.
Wtapiający się w fotel wampir przytaknął się mruknięciem. Wzrokiem błądził gdzieś po ciemnym pomieszczeniu, jednak myślami był przy niej.
- Nie słuchasz mnie, prawda? - spojrzała na niego.
Znów mruknął niewyraźnie.
Integra westchnęła. Wstała z fotela i podeszła do wampira, nachylając się nad nim.
- Zaczynasz żałować swoich czynów?
Dopiero teraz na nią spojrzał. Jego oczy znów były koloru wyblakłej czerwieni. Pozbawiona blasku już nie budziła w nikim poczucia strachu.
- Byłem kiedyś człowiekiem – wzruszył ramionami. Potem odpiął górny guzik śnieżnobiałej koszuli.
- Aaa – powiedziała przeciągle. - Podejrzewam, że swoją historią podzieliłeś się z kimś jeszcze.
Oparł rękę na podłokietniku, a na dłoni wsparł brodę.
- Zależało ci kiedyś na kimś tak bardzo, że nawet będąc potworem, chciałaś się zmienić? - spojrzał jej prosto w oczy, a Integra od razu się wyprostowała.
Ponownie zaciągnęła się cygarem.
- Alucard stąpasz po cienkiej linii – powiedziała twardo, bez skrupułów insynuując mu, że nic nie zdziała. - Nie łączą już nas żadne pokojowe warunki. Jeśli się do niej zbliżysz, to będzie koniec.
- Ona umiera – warknął.
- I co ty możesz z tym zrobić?
- Mógłbym ją przemienić – przedstawił swój krótki plan.
Integra chwyciła go za koszulę i pociągnęła do góry.
- Chyba oszalałeś! - powiedziała ostro. - Prawie ją zabiłeś, a teraz chcesz ja ratować? Przestań pieprzyć.
- Integra! - wstał, złapał ją za ramiona, a jego oczy nagle nabrały żywych kolorów. - To ty pieprzysz. Jesteś moim mistrzem, ale nie zabronisz mi jej uratować.
- A zabić? Mógłbyś skrócić jej cierpienia.


- Możesz już iść – powiedział jeden z lekarzy w białym kitlu.
Przed wejściem na salę czekał na mnie Makube z torbą w ręku. Właśnie dzisiaj mieliśmy wyjechać do Anglii, gdzie czekał na nas nowy oddział.
- Na pewno ci lepiej? - spytał z troską Makube, a ja pokiwałam z uśmiechem głową.
- Herbatka Vincent'a działa cuda.
Makube też się uśmiechnął. Skierowaliśmy się na parking, gdzie czekał na nas samochód, który zabierze nas na lotnisko. Potem samolotem do Anglii i wszystko się ułoży. Jednak… Będąc w Anglii będę bliżej Alucarda.
Na samą myśl zrobiło mi się dziwnie ciepło. On mnie do siebie przyciągał, ale jakaś myśl usilnie próbowała mnie od niego odciągnąć. Wampir, jak wampir – je powinno się zabijać, ale ten na przekór losowi robi eksterminacje swojego gatunku za nas.
- Martwisz się czymś? - spytał Makube, kiedy podróż samolotem powoli dobiegała końca.
- Chyba tylko tym czy uda mi się jeszcze dziś zasnąć – przechyliłam głowę, by móc zobaczyć, jak pola i łąki staja się coraz wyraźniejsze.
Słońce wschodziło nad cienką linię horyzontu, ludzie, zwierzęta i rośliny dopiero budziły się do życia, kiedy samolot lądował. Wyświetlacz komórki sugerował mi godzinę piątą nad ranem. Przeciągnęłam się.
- Na pewno będziesz musiała się przyzwyczaić, taka praca – powiedział, oglądając się za Vincentem, który poleciał z nami na doczepkę.
- Wiem – szepnęłam ospale.
Lampka nad moją głową zamigotała, co oznaczało, że można już odpiąć pasy bezpieczeństwa. Wszyscy zebrani na pokładzie zaczęli zbierać swoje rzeczy i pchać się do wyjścia jak bydło.
Makube zatrzymał mnie ruchem dłoni.
- Poczekajmy jeszcze chwilę.
Oglądałam przez dobre dziesięć minut, jak ludzie opuszczają pokład. Był to tak powolny proces, że myślałam, iż zaraz na powrót zasnę. Jednak kiedy moje oczy zaczęły protestować i bić się z grawitacją, Makube szturchnął mnie łokciem. Wstałam z fotela ziewając i zabierając swój bagaż podręczny.
- Wiesz co – Vincent podszedł do nas. - Nie mam wątpliwości co do twojego snu. Padniesz, jak długa, kiedy tylko zobaczysz łóżko.
Zaśmiałam się krótko, a Makube wyszczerzył się w uśmiechu.
- Mam nadzieję – złapałam rękaw Vin'a, aby nie zgubić się w tłumie. Cóż, mój wzrost pozostawiał wiele do życzenia.
- Karzełek – zaśmiał się Vin.
- Baran – odparłam krótko.
- Samrkula.
- Staruch.
- Idioci! - Makube podniósł głos. Oboje spojrzeliśmy na niego, jak na ducha. My oraz reszta ludzi, którzy przeszli obok.
- Proszę księdza, ale jak ksiądz tak może – zatkałam sobie usta dłonią, robiąc teatralną minę.
Vin rozczochrał moje włosy i zaniósł się głośnym śmiechem.
- No Makube – spojrzał na niego. - Mała umie ci dopiec.
- Do samochodu! - wskazał ruchem ręki auto stojące nieopodal.
Vin spojrzał na mnie, a ja na niego. Czas stanął, Makube walnął otwartą dłonią w czoło, a my ruszyliśmy do biegu, po drodze tocząc słowną bitwę o to kto usiądzie z przodu.
- Jestem szybsza – puściłam mu oczko, kiedy zwinnie go wyminęłam.
- Jasne – zawołał za mną.
Nagle poczułam szarpnięcie i poleciałam do tyłu. Asfalt wcale nie przyjął mnie z otwartymi ramionami. Zobaczyłam, jak Vin otwiera drzwi od strony pasażera, wsiada, zamyka i pokazuje mi język przez szybę.
Zrobiłam ponurą minę, wstałam i otrzepałam się z kurzu, jednak potem roześmiałam się. Może i byliśmy dorośli, ale lubiliśmy się razem przekomarzać. Prawie, jak z Alucardem…
- Idioci– Makube położył mi dłoń na ramieniu.