sobota, 12 sierpnia 2017

KONIEC cz.2 - rozdział 41

- Jak wyjdziemy z tego cało, to na bank będę przeziębiona – powiedziałam ni to do naszej grupki, ni do siebie.
Biegliśmy w zupełnej ciszy nie oglądając się za siebie. W każdym momencie mogliśmy zostać ponownie zaatakowani przez rozszalałego Vincenta. Nie chciałam stawać z nim oko w oko, bałam się. Bałam się, że mnie zabije, że stracę wszystkich, których kocham. Cholernie się bałam.
Gdy wybiegliśmy z lasu, ujrzałam przed nami upragniony most, pod którym kotłowała się istna piekielna mieszanka zimna i strachu. Rzeka sama w sobie nie była straszna, jednak myśl, że mogłabym do niej wpaść i utopić się...
- Zaraz za mostem jest bunkier – powiedział Alucard. - Victoria, weź Pipa i ruszajcie przodem. Ukryjecie się.
- Czyli reszta należy do nas? - podniosłam na niego ciekawy wzrok.
- Zakończymy w końcu tę dziecinną zabawę – stwierdził hardo.
Przy Alucardzie, w niektórych momentach czułam się jak bezbronne i naiwne dziecko, którym co dopiero byłam. Słabość ogarniała mnie całą i kontrolowała moje ciało, bezwiednie poruszając miękkimi kończynami. Wtedy było najgorzej, bo nie mogłam nad niczym panować.
- Idźcie! - powiedział do nich ostrym, ponaglającym tonem.
Spojrzałam na oddalających się przyjaciół, smutniejąc.
- Mamy kilka chwil na oddech – Alucard skrzyżował ręce na piersi.
- Ja mam – sprostowałam, zwracając się ku niemu. - Ty jesteś martwy.
- Jakże mógłbym zapomnieć, kiedy przypominasz mi o tym na każdym kroku.
Zaśmiałam się. Choć na chwilę mogłam oderwać myśli od śmierci.
- Wybrałaś w końcu walkę o życie – spięłam się, kiedy wampir zaczął mówić takim poważnym tonem. - I teraz się boisz.
- To wiadome! - wkroczyłam wolnym krokiem na drewniany most, zaciskając dłonie w pięści. - Każdy się boi. Nawet ty!
- Ja się nie boję.
- Oczywiście, że się boisz. Nie pokazujesz tego, ale też czasami odczuwasz strach.
Zamilkł, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam rację. Stwierdzenie, że boi się o mnie było samolubne, ale prawdziwe. Nie chciałam mówić tego na głos, ale wampir i tak odczytał moje myśli, posyłając mi pocieszający uśmiech. Woda pod naszymi nogami kotłowała się jak w garnku. Z mętnej przepaści wyłaniały się stare i długie korzenie drzew, woda wymyła dość spory kawałek ziemi, przez co rów nie był stabilny i osuwisko mogło być naprawdę niebezpieczne w czasie takiej pogody.
- Wiem, że faceci są twardzi, ale moglibyście czasami przyznać się do swoich słabości, podzielić się obawami czy coś w ten deseń – machnęłam teatralnie rękoma, idąc wpatrzona w drewniane deski mostu.
- A co by to dało? - spytał zadziornie wampir.
Spojrzałam na niego z wyrzutem.
- No nie wiem?! - uniosłam nieco głos. - Może wiedziałabym czasami jak mam zareagować, jak ci pomóc, albo coś podobnego. Nie jesteś twardy jak skała, masz serce – martwe, tak mi się zdaje, ale jednak je chyba masz – spojrzałam na niego z zapytaniem. - Masz?
Alucard ponownie tego samego dnia poczochrał moje włosy. Zaczęłam przyjmować tą pieszczotę z aprobatą.
- Mam – uspokoił mnie. - Ale nie musisz się o mnie martwić. Jak już powiedziałaś, jestem martwy. Nie można mnie zabić.
- To źle!
Widać było, że moje słowa go nieco zdziwiły, więc kontynuowałam.
- Przebywasz wokół ludzi, Integry i masz z nią całkiem pokaźna więź. Jeśli ona umrze, to co zrobisz?
Zapadła między nami niezręczna cisza, podczas której wampir dokładnie się zastanowił.
- Na ludzki rozum powinienem być wtedy smutny, bo odeszła bliska mi osoba, ale... Nat, nie wiem. Zadajesz trudne pytania. Chodź.
Złapał moją chłodną dłoń. Nie odezwałam się więcej słowem, aż nie dotarliśmy do wejścia bunkru, który teraz wyglądał naprawdę strasznie. Jego wejście spowijały obeschłe, wijące się wszędzie winorośla, ściany pokryte wilgocią pokryły się grzybek i czymś czego nie potrafiłam nazwać, bo widziałam to pierwszy raz w życiu. Woda, która zebrała się w korytarzu sięgała mi zaledwie do kostek, ale i to wystarczyło, bym poczuła się nieswojo. Rozglądając się, zauważyłam kilka min przylepnych Pipa.
Zatrzymałam się, wbijając wzrok w buty.
- Alucard – zaczęłam powoli. Jak trudno było mi wypowiedzieć kolejne słowa. Chciałam tego i nie chciałam zarazem.
Poczułam jak wampir obejmuje mnie od tyłu, przylegając swoim ciałem do mojego. Zakrztusiłam się jego zapachem. Był odurzający.
- Wiesz, że to moja walka. Vincent przyjdzie tu po mnie, nie po ciebie i chcę, żebyś...
- Mnie nie można zabić – wtrącił.
Syknęłam.
- Wiem, ale... Chcę zakończyć tę walkę sama, więc proszę...idź stąd.
- Nie.
Moje mięśnie się spięły. Zacisnęłam pięści, wyrywając się z jego uścisku, który mnie ograniczał.
- Proszę cię – powiedziałam cicho, nadal zwrócona do niego plecami. Jak miałam go przekonać?
- Nie! - odparł głośniej.
Znowu cisza, która ciągnęła się przez parę minut.
- Alucarcd, Vincent chce mnie. Ty będziesz tylko zawadzać.
Odważyłam się zwrócić do niego, tylko po to by w pierwszej sekundzie polec. Ciemność w korytarzu kontrastowała z czerwienią jego oczu, która mnie hipnotyzowała i przyciągała do siebie jak magnes. Cofnęłam się o krok.
- Idź stąd!
- Nie!
Zagryzłam ze wściekłości zęby. Doskonale wiedziałam, że Alucarda nie można było zabić, ale widok jak zostaje skrzywdzony i to z mojego powodu, bolał najbardziej.
- Jesteś potworem wiesz? - powiedziałam cicho, a potem zrobiłam coś okropnego. Z uśmiechem na twarzy z moich ust padały kolejne słowa, które paliły moje gardło żywym ogniem. - Nigdy nie mogłabym pokochać kogoś takiego jak ty. Chciałabym, ale jesteś zbyt odrażający i przerażający. Cały czas się ciebie boję i nie mogę znieść myśli, że kiedyś w końcu ci się znudzę i mnie zabijesz.
Widziałam, jak czerwień jego spojrzenia dosłownie wylewa się z niego. Musiałam jednak brnąć dalej.
- Czy ty wiesz, że nigdy nikt ci nie współczuł? Każdy nazywa cię potworem, bo tym właśnie jesteś. Alucard, jesteś bestią, której się boję i od której od tak długiego czasu pragnę uciec.
Jego płaszcz zaszeleścił pod wpływem gwałtownego ruchu. Wampir odwrócił się do mnie tyłem. Byłam na dobrej drodze.
- Więc żegnaj.
Nigdy nie zaakceptowałam swojego nędznego życia. Naprawdę długo nad tym myślałam i podjęłam decyzję. Jeżeli to nie eutanazja dokona mojego żywota, to zrobi to Vincent. Sprowadzam na innych tylko kłopoty. Z każdym dniem czuję oddech śmierci na swojej szyi coraz bardziej i przeraża mnie fakt, że ktoś mógłby zobaczyć jak umieram.
- Jesteś naprawdę głupia – Alucard szarpnął moje ramię i obrócił ku sobie, aby mnie pocałować, a potem echo jego kroków odbiło się echem od twardych ścian bunkra.
Mój plan zadziałał, pomyślałam. Ogarnęła mnie euforia. Szybko wyjęłam pilot aktywujący ładunki wybuchowe i zacisnęłam go w pięści, ruszając przed siebie ciemnymi i długimi korytarzami.
Enjoy the silence... - zanuciłam cicho jedną z wielu moich ulubionych piosenek.
Dotarłszy pod wielkie, stalowe drzwi, spięłam się. Uchyliłam powoli jedno ze skrzydeł i zamknęłam, wchodząc do ciemnego środka. Z kieszeni wyciągnęłam małą latarkę, by dać sobie choć trochę światła. Mimo, że byłam tu już wcześniej, to to miejsce nadal mnie przerażało.
- Natalieee – usłyszałam za sobą donośny i melodyjny śmiech Vincenta.
Zadrżałam, ale obróciłam się w stronę otwierających się masywnych drzwi. Ich skrzypnięcie wywołało u mnie dreszcze.
- Ile to już dziś razy się przywitamy?
- To było nasze ostatnie powitanie, Vin.
- Uhu – zagwizdał, podchodząc bliżej.
Strach mnie sparaliżował. Vincent złapał mój podbródek i uniósł go do góry. Jego przerażające, białe oczy dosłownie lśniły w gąszczu mroku, spowitego pajęczyną strachu.
- Boooże! - zaczął piszczeć, co jeszcze bardziej mnie przeraziło. Odsunął się ode mnie i zaczął wymachiwać rękoma. - Tak bardzo chcę cię zabić.
- To zrób to!
- Ale też bardzo nie chcę, bo pragnąłbym cię uśmiercać tyle razy. Boże! Nawet nie wiesz jakie katusze przechodziłem, kiedy Szatan się mną karmił. Codziennie znosiłem te męki.
Rozejrzałam się dyskretnie po pomieszczeniu. Małe, czerwone lampki migotały co chwilę, informując mnie o tym, że ładunki wybuchowe są aktywne. Wystarczyło tylko wcisnąć guziczek na pilocie.
- Dlaczego milczysz? - spytał, obdarzając mnie przerażającym spojrzeniem szaleńca.
- Chcesz porozmawiać o pogodzie?
- Śmieszna jesteś – zaraz znalazł się przy mnie i stuknął palcem w czoło.
Jeszcze chwilę temu chciał mnie zabić, a teraz zabawia się w najlepsze.
- Ah, a gdzie jest twój wampirzy kochaś, który próbował mnie zabić, ale nic mu to nie dało?
Alucard jest daleko, idioto, pomyślałam. Jest daleko, bo nagadałam mu tylu bzdur, że, aż się obraził. Duma faceta została urażona.
- Nie ma go tu – odparłam spokojnie.
- Tyle to wiem, ale gdzie on jest? - zakręcił się wokół mnie jak baletnica. - Zostawił swoją ukochaną na pastwę przerażającej bestii i uciekł? Przestraszył się, czy po prostu już mu się znudziłaś?
- Może go zapytasz, jak już stąd wyjdziesz? - uniosłam dłoń, w której ściskałam pilot. Vin spojrzał na mnie podejrzliwie, a jego źrenice rozszerzyły się do granic możliwości. - A nie, przepraszam! Nie wyjdziesz stąd, bo umrzesz tu razem ze mną.
Bomby zaczęły pikać, a ja upadłam na kolana zatapiając się w płaczu.
- Przepraszam Alucard.
Zamknęłam oczy, nie czułam już nic. Pochłonęła mnie zimna i czarna otchłań rozpaczy, rozdzierająca moje serce, zgniatająca moje wspomnienia jak garść malin.
- Tak bardzo cię przepraszam – pisnęła. - Kocham cię.
*-*-*
Zerwałam się do siadu, nagle otwierając oczy. Byłam spocona, a kosmyki moich długich włosów lepiły mi się do czoła. Ręką przetarłam oczy i spojrzałam na jasny ekran telefonu. Dochodziła czwarta nad ranem, był środek lipca, a ja właśnie obudziłam się z największego koszmaru w moim życiu.

Ciemność w tunelu jest jak pogranicze śmierci, Hermesie. KONIEC cz.1 - rozdział 40

Zabijecie mnie za to, ale warto było. Tak jest, ale nie inaczej. Dziękuję wam serdecznie za spędzenie ze mną tylu pięknych chwil. Na pewno nie jest to koniec mojego pisania i nie koniec Hellsinga, Alucarda i Alucarda, Alucarda, Alusia :D Czytajcie i dzielcie się przeżyciami w komentarzach :D 

Vincent wylądował przed naszą czwórką. Pip cofnął się o krok, Integra pozostała niewzruszona, a Maxwell i Makube dosłownie zasłonili mnie sobą. Nigdy nie mogłam marzyć o bardziej oddanych przyjaciołach.
- Zakończmy to już, proszę – powiedział ubolewającym tonem Vincent.
Jego czarne cienie lizały blade ciało, wiły się wokół rogów, aż w końcu ruszyły pędem na nas. Integra obiła jeden z nich swoim mieczem, tak samo jak Maxwell, natomiast Makube dobył pistoletów, kiedy razem z Pipem wzięliśmy nogi za pas.
- Hej! - krzyknął Vincent ponad trójką naszych obrońców.
Biegliśmy przez las omijając wystające z ziemi śliskie korzenie, wymijaliśmy kamienie, które grodziły skutecznie naszą drogę i o włos za każdym razem udawało nam się uniknąć świszczących obok naszych głów białych kul.
- Mam nadzieję, że wiesz co robisz! - krzyknął do mnie Pip pomiędzy dźwiękiem rozdzieranego powietrza.
- Oczywiście – uśmiechnęłam się do niego promiennie, naciągając na ramiona czarną koszulę Alucarda, którą dał mi kiedy jeszcze byliśmy w rezydencji. Zdobyłam z niej także koszulkę na ramiączkach, która jako jedyna się tam ostała.
Było mi zimno, ale chłód doskonale mnie orzeźwiał i pomagał trzeźwo myśleć. W tym momencie nie było czasu na wahanie się, nie było czasu na wycofanie się, na strach i ucieczkę. Dzisiaj był czas by walczyć.
- Watykański oddział będzie nas osłaniać – pomiędzy mnie, a Pipa wskoczyła Victoria, szybując nad ziemią jak ptaszek. - Są rozstawieni w lasach wokół bunkra.
- Wystarczy minąć tory i most – Alucard pojawił się po mojej lewej.
Skinęłam na nich głową. Plan był doskonały, a wykonanie będzie jeszcze lepsze.
Kiedy powoli zbliżaliśmy się do torów, zza naszych pleców wyskoczył Vincent. W powietrzu zdołał wykręcić ciało tak, że o mało nie zdzielił nas nogami po głowach. Victoria złapała go za kostkę i pociągnęła na ziemię, w którą się dosłownie wbił. Alucard naskoczył na niego, przygwoździł i rozerwał gardło.
- To nic nam nie da – szepnął Pip, obracając głowę do tyłu. Obraz jaki zobaczył szybko wymalował na jego twarzy strach.
- Wiem, dlatego kierujemy się do bunkru – spojrzałam przed siebie gdzie na horyzoncie zobaczyłam tory kolejowe. - Alucard i Victoria są naszym wsparciem. Ja natomiast przynętą.
Pogoda wcale nam nie pomagała. Deszcz zaczął niemiłosiernie ranić wszystko wokoło. Błoto rozmyło się na całej długości naszej drogi. Było ślisko, więc razem z Pipem musieliśmy trochę zwolnić, by nie się wywrócić. Nie mogliśmy być też za wolni, by nie dorwał nas Vin.
- Masz jakiś pistolet? - rzuciłam w jego stronę, kiedy wybiegliśmy z lasu.
Pip wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza broń i rzucił mi ją. Jeśli Vincent sam nie będzie chciał wejść do bunkra, to będę go musiała zmusić. A najlepiej zrobię to jeśli go sprowokuję.
Wbiegliśmy na tory, które okazały się jeszcze gorszą przeszkodą niż to co mijaliśmy do tej pory. Kamienie wyłożone między szynami wbijały mi się w nogi, kalecząc je. Szerokość rozstawionych metalowych belek była naprawdę wielka. Tory były szerokie i śliskie, a my musieliśmy przez nie przejść, by dotrzeć do mostu, który prowadzi wprost do bunkra.
- Przenieść cię? - zasugerował przyjaźnie najemnik.
Zmroziłam go wzrokiem.
- Już się nie odzywam – uniósł ręce w teatralnym geście.
Przeskoczyłam pierwszy próg, potem zwinnie pokonałam śliskie szyny, a na końcu czekał mnie rów odwadniający, w którym było pełno zimnej wody. Prąd był duży.
- Nat! - krzyk Victori zmusił mnie, bym spojrzała za siebie.
I to był mój błąd. W powietrzu zauważyłam szalejący na wietrze płaszcz Vincenta, potem jego długie rogi, a na samym końcu wyciągniętą w moją stronę rękę. Jego dłoń pochłonęła moje gardło w stalowy ucisk. W jednym momencie odebrało mi dech. Poleciałam na plecy, lądując w głębokim rowie. Druga ręka Vincenta zablokowała moje ręce, którymi machałam maniakalnie, by dorwać się do jego szyi. Mój szaleńczy zryw nic nie dał. Traciłam siły przez silny nacisk na moją tchawicę. Zaczęłam się topić, tracić świadomość i nadzieję.
Ostatkami sił próbowałam się szarpać, kopać i wydostać, ale to nic nie dawało.
Alucard! - wysłałam mentalną i głośną myśl do wampira.
Przed oczami zaczęło mi się robić czarno. Zimno rozpłynęło się po moim ciele jak krew. I gdy myślałam, że to już koniec, uścisk na moim gardle zelżał. Otworzyłam szeroko usta, zachłystając się wodą. Z trudem wydostałam się na powierzchnię, łapiąc się wystającego z ziemi kamienia, który zranił moja dłoń. Krew spłynęła po mnie szybko, zmyta wielkimi kroplami deszczu.
Zaczęłam kaszleć i płakać na zmianę. Moje ubranie było przemoczone, tak samo jak moje ciało, które w jednej chwili dostało naprawdę wielką dawkę zimna.
- No już, spokojnie – Victoria objęła mnie ramionami przyciskając do siebie. - Musimy uciekać.
- Gdzie Alucard? - spytałam, całkowicie ją zbywając.
- Kupuje nam czas! - krzyknął Pip, biorąc mnie na ręce, jakbym nic nie ważyła. - Musimy biec.
- Sama potrafię! - szarpnęłam się.
Victoria została by osłaniać nasze tyły.
- Nie w tym stanie. Oszczędzaj się, bo jeszcze trochę powalczymy.
Oddaliliśmy się od torów na dość sporą odległość, by zaczerpnąć trochę oddechu. Pip postawił mnie na ziemię, samemu opierając się o wielkie drzewo, które uchroniło nas przed smagającymi nasze ciała pasami deszczu.
- Został nam jeszcze spory kawałek drogi – łypnęłam wzrokiem na gęsty las, za którym był most.
Za wszelką ceną musimy się do niego dostać nim szał Vincenta sięgnie zenitu i facet nas rozwali. Przynajmniej mnie i Pipa, bo Alucarda i Victorii nie może zabić. Tak myślę.
- No dobra – złapałam się pod boki. - Musimy biec dalej.
- Poczekaj! - Pip złapał mnie za ramię i przytrzymał w miejscu.
Obróciłam się w jego stronę, katem oka dostrzegając jak czerwona plama ląduje obok nas.
- Nie zatrzymałem go na długo – Alucard uśmiechnął się, czochrając moje włosy. - Mamy zaledwie minutę nim się zregeneruje.
- Szkoda, że nie ma tu Alexa – szepnęłam, spuszczając wzrok. - Pomógłby nam.
- Musimy ruszać – ponagliła nas Victoria.
Zebrałam się w sobie i ruszyłam biegiem przed siebie. Zimno, którego doświadczałam raz za razem przeszyło mnie na wskroś. Nie umiałam powstrzymać drgawek. Byłam zimna.

Jak bardzo zbliżam się do końca, Hermesie? - rozdział 39

- Pierwszy oddział ma się wycofać – nakazał donośnym głosem Makube, spoglądając na biegnących jego stronę księży. Ich sutanny powiewały na wietrze niczym skrzydła, a wyglądali niemalże jak plaga. - Zebrać amunicję i powoli wycofać się do punktu zbiórki.
- Drugi oddział to samo – Maxwell stanął obok księdza. - Za dziesięć minut macie się rozstawić w lesie. Przekażcie dalej.
Deszcz ciężkimi kroplami uderzał o liche konstrukcje kolorowych liści, zimny wiatr podrywał je do szalonego tańca, a śmigające wokół białe kule, rozrywały je na malusieńkie strzępki. Alex, który walczył na samym przodzie, był głuchy na świat. Skupił się na czarnym demonie o rogach niczym u byka, który raz za razem ranił jego ciało, samemu pozostając prawie nietykalnym. Jego regeneracja była na wysokim poziomie i tak łatwo nie dało się go zadrapać. Szybkimi ruchami unikał każdego ataku księdza, jego bagnetów oraz poświęconych kul wystrzelonych z daleka.
Fala śmiertelnych ataków raz powaliła demona na kolana, jednak ten szybko zmienił się w czarny dym i ulotnił się krok dalej. Utrzymywał pozycję gotową do każdego wyprowadzanemu przeciw niemu atakowi, jednak nie spodziewał się jednego.
Victoria natarła na niego od tyłu, przebijając jego ciało na wylot. Krew trysnęła, echo krzyku agonii poniosło się między drzewami uderzając w każdy zakątek lasu. Wampirzyca przeciągnęła ręką wzdłuż jego ciała, rozerwała je na strzępy oddzielając od siebie korpus i nogi, jednakowoż spotkała się zaraz z silnym ciosem wyprowadzonym z jej prawej strony. Krzyknęła zaskoczona, cofając się.
- Nie tak, nie tak – demon cmoknął na nią, uśmiechając się i prezentując ostre uzębienie.
Vincent doskoczył do niej, powalając na ziemię nieludzką siłą. Otworzył szeroko paszczę i wgryzł się w jej gardło.
- Victoria!
Alucard chwycił w pasie demona i pociągnął za sobą. Oboje spleceni w bitewnym uścisku przeturlali się dalej, brocząc w błocie i kałużach. Wampir szybko zerwał się na równe nogi, dopadając wroga ponownie. Nie miał zamiaru teraz używać pistoletów, bo wiedział, że i tak to nic nie da. Przynajmniej nie teraz.
Zamachnął się dłonią celując w kark wroga, jednak jego atak nie trafił celu. Vincent uchyliwszy się przed białą rękawiczką z pentagramem kopnął wampira w brzuch. Ciemne cienie oplotły jego nogi i pociągnęły do góry. Płaszcz wampira zawisnął w powietrzu bez właściciela.
Alucard zmaterializował się za Vinem, chwycił go za gardło i skręcił w jednych szybkim ruchu. Chwila spokoju trwała zaledwie kilka sekund, nim ciało Vincenta spowiła czarna mgła. Ulatniający się dym poszybował w górę, nad głowami żołnierzy Hellsing, którzy zostali by osłaniać tyły.
- Mistrzu! - Seras pojawiła się obok wampira.
- Musimy go zwabić w pewne miejsce – zwrócił się do dziewczyny, która skinęła głową na znak, że wszystko rozumie i, że wie jaka będzie jej rola. - Będziesz razem ze mną osłaniać Natalie i kilka oddziałów Iscariot, które w tym momencie przygotowują się do ataku wokół bunkru.
- Gdzie ona jest? - spytała blondynka, wędrując wzrokiem po zebranych oddziałach.
- Czeka na nas razem z Pipem, Integrą i dowódcami Iscariot.
- Ten plan w ogóle się powiedzie?
Alucard wzruszył ramionami, sięgając po swój brudny płaszcz.
- Nie mam pojęcia, Seras. Nie mam pojęcia.

Czerwień oczu Hermesa mnie przytłacza - rozdział 38

- Mam nadzieję, ze sobie z tym poradzisz, kolego?
Pip spojrzał na mnie spod byka. Jak mogłam wątpić w jego umiejętności najemnika? Pewnie tak sobie teraz pomyślał.
- To nie zajmie więcej niż pół godziny – Pip spojrzał na torbę z ładunkami, a potem ocenił korytarz bunkru, do którego właśnie weszliśmy.
Poczułam się jak w jakimś tanim horrorze.
- Muszę zobaczyć czy nic nie zaszkodzi naszemu małemu planu.
- Oczywiście – zgodził się wampir i wziął mnie na ręce. - To trzymaj się. Wracamy za pół godzinny.
- Ale...
Pip został sam.
*-*-*
- Chciałabym wierzyć, że jak następnym razem go spotkasz, to nie będzie chciał celować w ciebie z granatnika.
Alucard puścił mnie, a moje nogi miękko oparły się o jasny i puszysty dywan.
- Nie masz zamiaru go pilnować? - obróciłam się plecami do wampira, zrzucając przy tym ciążącą mi na ramionach, zakrwawioną kamizelkę.
- Nie mogę przegapić takiej okazji.
- Jakiej okazji...
Nie zdążyłam dokończyć, czując sekundę potem zimne usta na swoich. Moje kolana ugięły się jak pod ciężarem całego świata. Zmiękły jak papier w wodzie. Mięśnie rozpuściły się jak płatek śniegu w ciepłe dłoni.
- Takiej, moja droga.
Alucard wsunął zimną dłoń pod moją koszulkę, odpinając zapięcie stanika. W pierwszej chwili przeraziłam się, lecz to uczucie stopniało wraz z kolejnymi, coraz agresywniejszymi pocałunkami wampira, jakby chciał włożyć w to całego siebie, jak gdyby jutro już miało nie nadejść. Zadrżałam, kiedy w jednym momencie poczułam na ciele zimny powiew. Moja koszulka dosłownie rozpłynęła się wraz ze stanikiem. Wampir pchnął mnie na łóżko, samemu wspinając się na nie niczym zachłanna ofiary, bestia.
Czerwień jego oczu ustąpiła ciepłej barwie róż. Złote iskierki, które wesoło zatańczyły w jego kącikach przyniosły mi na myśl rozkwitające na granatowym nieboskłonie gwiazdy. Podniecenie rosło we mnie z każdą sekundą. Zapomniałam o całym bożym świecie, walce, wojnie, o tych wszystkich ludziach. Alucard rozpiął swoją koszulę, pomagając mi w nieudolnych próbach zerwania z niego kawałka materiału, odgradzającego mnie od nieba. Moja dłoń spoczęła na zimnej powierzchni jego skóry, dreszcz zawładnął moim ciałem i przeszedł mnie niczym piorun kulisty. Wstrząsnął mną.
Odchyliłam głowę do tyłu, zanurzając się w aksamitnej czerni. Alucard przygryzł delikatnie moją dolną wargę, z której pociekła cienka stróżka krwi. Zlizał ją zachłannie, a potem zaznaczył swoją drogę zimnymi pocałunkami, brnąc przez szyję i docierając do moich piersi. Czułam się jak gdyby moje ciało nic nie ważyło, jakby ciężar odpowiedzialności został zdjęty z moich ramion.
Czas płynął nieubłaganie szybko, zmierzając ku końcowi naszej cichej i tajemniczej wyprawie. Motyle w moich brzuchu poderwały się do góry, trzepocząc skrzydłami jak oszalałe. Serce w jednym momencie przyśpieszyło, krew zewrzała, a adrenalina stoczyła istny bój z moimi żyłami, prawie je rozrywając. Ogień wzbierający na sile rozniósł się po moim ciele.
Alucard ostatni raz zmęczył moje usta namiętnym i długim pocałunkiem, a potem oparł czoło o moje, przymykając oczy. Z moich natomiast wydostały się łzy, szklane krople, które znalazły ujście. Chcąc się wydostać i być wolnymi, spłynęły po moim rozgrzanym policzku, prawie parując.
- Pamiętaj – szepnął powoli, jakby ważąc słowa. - Nigdy nie jesteś sama.

Hermesie błagam... - rozdział 37

- Jak to wszyscy? - Vincent spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
Czyżbym go w końcu zaskoczyła? - pomyślałam.
Z daleka usłyszałam krzyki i tupot ciężkich butów żołnierzy. Odgłosy wyciąganych mieczy otarły się o dźwięk nabijanych pistoletów. Uśmiechnęłam się, bo pierwszy raz słyszałam, jak Makube przeklina.
Vincent puścił mnie i odskoczył na bezpieczną odległość. Następnie poczułam jak czyjeś silne ręce łapią mnie i ciągną do tyłu, by następnie uchronić mnie przed salwą poświęcanych naboi oraz lecącymi ze wszystkich stron bagnetami Alexa.
Demon unikał wszystkiego, nawet się przy tym nie męcząc. Jego ciało poruszało się samoistnie, prawie jakby nie wymagało kontroli. Obserwowałam wszystko przykryta czerwonym płaszczem.
- Jesteś naprawdę...
- Powtarzasz się – wyszarpałam się z uścisku. - Puść mnie i... - pociągnęłam płaszcz za sobą - ... to zatrzymuję, bo robi się zimno.
- No proszę – wampir skrzyżował ręce na piersi.
Minęła nas druga grupa watykańskich sił wsparcia.
- Odważna z ciebie dziewczyna – obok nas pojawiła się Integra, naciągając na ramiona płaszcz. - Nie chcesz może odwiedzić moich oddziałów?
- Spasuję tym razem – skupiłam wzrok na pędzącym w moją stronę Makube.
Nie wyglądał na szczęśliwego.
- Nat! - zamknął mnie w uścisku, lecz zaraz sprostował swoją postawę, odsunął się na długość ramion i zmierzył krytycznym spojrzeniem. - Nic ci nie jest, ale masz szlaban na lody na całe życie! Jak mogłaś tak ryzykować? Oczywiście wina w całości leży po stronie wampira, ale ty też nie jesteś święta, a głupia.
- Nie śmiałbym przypuszczać inaczej – Maxwell parsknął śmiechem. - Oddziały same doskonale radzą sobie z tym podlotkiem.
- Wycofaj ich! - krzyknęłam błagalnie, otulając się ciaśniej płaszczem wampira. - Nie wiesz z czym masz do czynienia. Makube – zwróciłam się do ojca. - Przemów im do rozsądku. To nie jest ktoś kto łatwo zginie z rąk naszych oddziałów czy żołnierzy Hellsing. To demon. Jego siła cały czas rośnie. Nie damy mu rady.
- Co sugerujesz? - spytała dyrektorka.
Zastanowiłam się przez chwilę, dokładnie analizując każdy aspekt niewygodnej sprawy demona. Nie dało się go tak łatwo pokonać, jego ciało regenerowało się tak samo jak ciało Alexa, siłą dorównywał Alucardowi. Był niemalże niezniszczalny. Ale...
- Ale... - zaczęłam dokańczać na głos swoje myśli.
- Ale? - wszyscy spojrzeli na mnie dziwnie.
- Pani Integro – zrzuciłam z siebie płaszcz, który Alucard złapał w ostatnim momencie. Wstrzymałam oddech kiedy każdy krytycznie mierzył spojrzeniem moje rany. - Czy jest tu gdzieś jakieś miejsce, może bunkier? Coś w tym stylu?
- Niedaleko torów kolejowych? - blondynka spojrzała pytająco na wampira.
- Za mostem są tory, za torami jest stary i opuszczony bunkier Niemców.
- Co ty kombinujesz?
Uśmiechnęłam się.
- Kontrolowana eksplozja.
- Chcesz go zamknąć w jednym pomieszczeniu z ładunkami wybuchowymi? - Niebieskie niczym bezkresny ocean oczy Integry błysnęły.
- Masz w swoich szeregach speca od materiałów wybuchowych? - bardziej stwierdziłam niż spytała, bo swego czasu, kiedy stacjonowaliśmy jeszcze w rezydencji Hellsing, poznałam niejakiego Pipa Bernadotte.
- Alucard pójdziesz z nią i z Pipem. Kiedy będziecie gotowy powiadomisz mnie o tym.
- Tak jest, moja Pani – wampir wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.
- Ale moment! - pociągnęłam Integrę za rękaw, kiedy już chciała nas opuścić. - Musimy go tam zwabić, a nikt inny się do tego nie nadaje, jak ja.
- Znowu chcesz ryzykować?! - oburzony Maxwell szarpnął mnie za ramię.
Spojrzałam na niego z odwagą wymalowaną na twarzy.
- Dam sobie radę.
- W takim razie na moment kiedy Pip będzie podkładał ładunki wybuchowe w bunkrze, odłożę cię z bezpieczne miejsce.
Skinęłam na niego głową.

Proszę, zaakceptuj mnie Hermesie. Cz. 2 - rozdział 36

Ciemny horyzont splecionych dni pojawił się przede mną zbyt nagle, bym mogła dostrzec szybkie, ciemne chmury. Pierwsze krople deszczu spadły z nieba, jakby góra wiedziała, że to wszystko jest tylko wyczynem głupca. Płacze nad jego losem i błaga by się zmienił, ale to nic nie da.
- Już nigdy więcej nie ucieknę, nie ugnę się – wyszeptałam.
Polana zalała się szarością dnia, a z jej drugiego końca wyłoniła się postać odziana w czerń jak najgłębsza otchłań. Rogi Vincenta był teraz dłuższe, złoto-srebrzysta nic błyszczała przeplatana losem poległych wspomnień i człowieczeństwa, które utracił. Szaty, które miał na sobie były podarte i przypominały bardziej zlepione strzępki szmat niż ubranie. Ale to nie to było w tym wszystkim najgorsze. Wspomnienie, że to kiedyś był mój przyjaciel, było druzgoczące.
- Witam ponownie szanowną panią – Vincent ukłonił się teatralnie, stając niedaleko mnie. - Myślałem, że będziesz razem ze swoim oddziałem. A może już zdradziłaś swój dom i teraz jesteś wiernym pieskiem tej kurwy Hellsing?
Zgrzytnęłam zębami, zaciskając wściekle pięści. Gdyby nie chłód ciężkich kropel deszczu, płonęłabym teraz żywym ogniem wściekłości, żalu i goryczy.
- Jeśli mnie dostaniesz, to dasz sobie z tym wszystkim spokój? - spytałam, niemalże krzycząc. - To jest twoja zemsta za wszystko co ci zrobiłam? Chcesz mojej śmierci i tylko jej, prawda?
- Oczywiście – uśmiechnął się. - Dlatego tu jestem. Nie pragnę niczego innego jak widzieć, jak twoje ciało spowijają moje czarne płomienie. Oj, będziesz cierpieć i błagać o przebaczenie. Z szatanem się nie dyskutuje, jemu się podlega lub bezpośrednio rozkazuje. Tu nie ma przekomarzania się kto jest lepszy. Tu decyduje to co robisz!
Vincecnt zerwał się w powietrze, prując z niewiarygodną prędkością wprost na mnie. Otworzyłam szeroko oczy i tylko wyćwiczony refleks zdążył mnie uchronić przed ostrymi pazurami demona. Dobyłam w mig swoje sztylety i uniosłam gardę, kiedy kolejny grad ataków padł na mnie jak grom z jasnego nieba.
Moje nogi słabły z każdą sekundą, kiedy uradowany i pogrążony w chaosie Vincent bił mnie. Nie byłam w pełni sił po ostatnim razie, ale za nic w świecie nie zamierzałam się poddać. Ani teraz ani nigdy, bo moja porażka przypieczętowałaby wszystko.
- Wal się! - kopnęłam go z pół obrotu. Vincent nie skrzywił się ani trochę. Przeraziłam się jego siłą.
Zgięłam się w pół, kiedy ręka demona przecięła ze świstem powietrze nade mną. Zamczystym ciosem jednego ze sztyletów wyprowadziłam frontalny atak, trafiając przeciwnika pod żebra. Krew trysnęła, zamazując mi pole widzenia. Krzyknęłam zaskoczona, trąc rękawem oczy oraz cofając się do tyłu. W tym momencie poczułam także ostry, przeszywający ból w głowie, by następnie zorientować się, że leżę dobre parę minut na trawie.
- No i co?
Moje mizerne, słabe i godne pożałowania ataki tylko bawiły Vincenta, który zawisł nade mną jak oprawca. Bałam się spojrzeć mu w oczy. Zaciskając kurczowo dłoń na rękojeści sztyletu, przygryzłam dolną wargę do krwi. Trawa, w której leżałam sięgała mu do łydek, a jej końce zabarwiły się kolorem czerwieni. Deszcz nie przestawał padać. Góra płakała nad głupcem, który sam podjął się walki z całym złem tego świata.
- Cholera... - wykrztusiłam z siebie. - Nie zamierzam...
- Co ty tam pleciesz, złotko? - Vincent nadstawił ucha.
- ... nie zamierzam się poddać.
Zebrałam w sobie nowe pokłady siły. Odbiłam się rękami od podłoża, wykręciłam swoje ciało i odcięłam przeciwnikowi ucho, zahaczając także o widocznie zarysowaną linię szczęki. Szybko odskoczyłam na bezpieczną odległość, by nie dać mu pola do zaatakowania mnie, po czym pędem rzuciłam się na jego chwiejącą się osobę.
Sztylet, który wcześniej wbiłam Vincentowi pod żebra, wystawał, co dało mi miłą okazję do zadania mu jeszcze większego bólu. Dobiłam ostrze, aż po rękojeść, słysząc nad sobą jego rozdzierający krzyk. Następnie spojrzałam w górę, gdzie patrzyła na mnie para jasnych oczu. W ostatnim momencie zdążyłam uchylić się przed pięścią Vincenta, która znów miała sprowadzić mnie do parteru.
- Nie wygrasz ze mną!
Vincent stworzył wokół sienie białe kule, które widziałam wcześniej razem z Alucardem. Kule śmignęły obok mnie, zatoczyły koło, rozproszyły się, a potem padły na mnie jak grad. Jedna uderzyła mnie w bark, prawie go wybijając, kolejna minęła o milimetry moja głowę, a trzecia, która nie wiadomo skąd nagle znalazła się pode mną, uderzyła mnie w szczękę.
Zatoczyłam się do tyłu, łapiąc się za bolące miejsce. Upadłam na trawę i chcąc podtrzymać się rękoma, by nie upaść doszczętnie, poślizgnęłam się na błocie. Gruchnęłam plecami o kamienie pode mną. W jednym momencie czułam się, jakby ktoś przejechał po mnie czołgiem. Wszystko mnie bolało, a niezagojone dotąd rany dały o sobie znać. Przekręciłam się na bok, wypluwając zbierającą się w moich ustach krew. Ziemia ponownie zabarwiła się czerwienią, którą potem zmyje zimny deszcz.
Moje ubranie było postrzępione, biały płaszcz z logiem Iscariot prawie doszczętnie pocięty na kawałki, brudny i niezdatny do użytku. Kiedy zagryzając zęby, podniosłam się do siadu, zrzuciłam z siebie białe odzienie i odrzuciłam je na bok, zostając jedynie w czarnych, przylegających spodniach i podobnej bluzce oraz kamizelce,w której ukryte były jeszcze inne sztylety.
Musiałam na szybko obmyślić jakiś plan, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, jednak za nic w świecie nic nie przychodziło mi do głowy. Istna burza szalała razem z moimi rozbitymi myślami. Nie potrafiłam się skupić na tak prostej rzeczy, jak obmyślenie najprostszego w świecie planu.
- Nie masz ze mną szans! - Vincent zbliżył się do mnie, zmroził spojrzeniem i zaśmiał się.
Po nim wcale nie było widać zmęczenia.
- Nikt ci nie pomoże, bo nikt nie wie, że tu jesteś.
Uśmiechnęłam się, co zbiło go z tropu.
- Co cię tak śmieszy? - złapał mnie za kamizelkę i podniósł do góry. - Gadaj!
- Wszyscy wiedzą, że tu jestem.
*-*-*
- Pozwoliłeś jej na to?!
Alex złapał Alucarda za płaszcz i przyciągnął do siebie. Dopiero teraz wampir potrafił dokładnie ocenić jak daleko może się posunąć, by wkurzyć duchowego, aby ten dosłownie wyszedł z siebie i stanął obok.
- Sama uciekła.
- Pozwoliłeś jej – wtrącił wściekły Makube. - Boże!
- Nie bluźnij – wtrącił wampir, za co zaraz dostał po głowie.
- Zamknij się – Integra pociągnęła cygaro. - Gdzie ona jest?
Alucard uśmiechną się.