sobota, 12 sierpnia 2017

Hermes bezgraniczną świadomością życia i śmierci - rozdział 27

   Nie poddam się tak łatwo i dokończę to historię, bo mam w zanadrzu jeszcze dwie, jednak tym razem nie o Alusiu, ale wciąż w tematyce Draculi w wampirów.
   Tak więc! ( nie zaczyna się zdania od "więc") A WIĘC!!!
Zapraszam :D



 Obudziłam się z niemym krzykiem na ustach. Dłonią przeczesałam spocone czoło oraz włosy, które zaplątały się w palce. Odchrząknęłam pozbywając się chrypki, wstałam i omiotłam wzrokiem pomieszczenie, w którym spałam.
Po chwili dotarło do mnie, że jestem w innym pokoju, na innej plebani, w innym mieście, kraju i w ogóle. Dotarło do mnie też to, że umieram, ale myśli o chorobie odsunęłam daleko od siebie. Nie miałam odwagi myśleć o dalszym życiu, a jedynie o tym co się stanie ze mną po tym, jak wyląduję na metalowym stole w kostnicy.
Wstałam z łóżka. Na dworze zapadały powoli przenikliwe ciemności. Lampy wokół domu rozświetlił się milionami kolorów, ptaki umilkły, wiatr zaprzestał wędrówki.
- Czas do pracy – westchnęłam.
Zajrzałam do nierozpakowanej jeszcze torby, z której wyjęłam szare, dresowe spodnie, czarną bluzkę z długim rękawem oraz rękawiczki bez palców. Ręką wymacałam buty, które leżały pod łóżkiem. Z bocznej kieszeni torby wyjęłam pochwy ze sztyletami oraz pas.
- Nat zwijaj się – do pokoju wszedł Vincent. - Idziemy w plener.
Obrzuciłam go zdziwionym wzrokiem.
- Tak, ja też – mruknął niezadowolony.
- Od kiedy TY chodzisz z nami na misje? - spytałam. Byłam bardzo ciekawa co powiedział mu Makube.
- Od kiedy nasz kochany księżulek tak powiedział. Chodź.
Szybko ubrałam buty i wyszłam z pokoju. Nieprawdopodobnym było, aby Vincent szedł z nami. Nikt nigdy nie dopuszczał go do takich misji ze względu na marną orientację w terenie, brak umiejętności związanych z walką oraz każdy uważał, że tak będzie lepiej. Niech Vin zostanie w bazie, chociaż będzie żył.
- Nie wierzę w ciebie – powiedziałam do Makube, kiedy przedzieraliśmy się przez zagajnik wokół plebani.
- Hmm – spojrzał ukradkiem na Vincent'a kroczącego za nami. O mało nie potknął się o wystający z ziemi kamień. - Spróbuj uwierzyć w niego. Chłopak ma potencjał.
- Taaa – ziewnęłam. - Ma, jak nikt inny.
Zimne powietrze uderzyło w nas kiedy wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Polana otoczona była zewsząd drzewami, a jedynym źródłem światła były nasze latarki. Głosy nadchodzących guli odezwały się po mojej prawej. Przygotowałam sztylety, Makube wyciągnął pistolet, a Vin skrył się za naszymi plecami.
- Doprawdy – fuknęłam w stronę Makube – Uwierzę w niego, jak zabije chociaż jednego.
Pierwszy ghul naprał na mnie od frontu. Zablokowałam jego ręce i szybko pozbyłam się jego rozdartej gęby. Kolejne podchodziły do mnie parami, myśląc lub ewentualnie spekulując, że dadzą radę. Przewaga liczebna nie robiła na mnie wrażenia, jednak...
- Uważaj – Vin pociągnął mnie za płaszcz. Opadłam na ziemię, uchylając głowę przed kulą lecącą w moją stronę. - O mały włos.
Odetchnęłam z ulgą.
- Dzięki.
Makube odparł dziesiątkę ghuli, które zataczały się z lewej. Nie zawlekałam długo. Skoczyłam na równe nogi, wbiłam się jak torpeda w stado nowych przeciwników i wyeliminowałam ich co do joty.
I tak minął mi cały wieczór.
/*/*/*/
- Dziękuję za pyszne śniadanie – powiedziałam w stronę gosposi, która krzątała się po kuchni.
Szybko pomyłam za sobą brudne naczynia i pobiegłam do pokoju. Kiedy jednak moja dłoń opadła na klamkę, poczułam zawroty głowy oraz ból w piersi. Straciłam na chwilę oddech. Moje serce kołatało w piersi uderzając o żebra. Chwyciłam się za głowę, zatoczyłam się do tyłu i uderzyłam plecami o ścianę.
- Ma... - wydukałam. Coś ścisnęło moje gardło. Ręce zaczęły mi drżeć. - Makube... - powiedziałam już głośniej.
Na schodach usłyszałam cisze kroki i trzeszczącą poręcz. Potem zobaczyłam podbiegającego do mnie księdza. Były pytania, krzyki, a potem przeszły mnie dreszcze.
- Dzwoń po karetkę – rzucił przez ramię Makube. - Nat spokojnie!
Dławiłam się. W piersi palił mnie ogień, a w głowie huczało od nadmiaru krwi. Przed oczami zaczęło mi się robić ciemno, aż w końcu straciłam przytomność.
Obudziłam się dopiero w szpitalu z tego co zauważyłam. Leżałam na noszach, a biegnący obok lekarze krzyczeli coś do siebie i otoczenia. Zdziwione spojrzenia pacjentów oparły się na mnie. Było mi źle. Czułam nadchodzące nudności i kolejne fale bólu w brzuchu i głowie. Białe światło bijące z wielkich lamp na korytarzu raziło mnie nieziemsko. Oddychałam przez maskę tlenową, lecz nadal czułam ten sam uścisk co wcześniej. Teraz jednak było o wiele lepiej.
Lekarze przewieźli mnie na salę operacyjną. Podali jakieś płyny, rozmawiali ze sobą głośno, ale nie potrafiłam stwierdzić o czym. Słyszałam jedynie strzępki i to jeszcze jak prze mgłę gęstą jak mleko. Ledwo co udawało mi się utrzymać otwarte powieki i świadomość.
- .... zasypiaj – dotarło do mnie. - Nie zasypiaj!
Głos się nasilił. Uniosłam powoli dłoń, ale szybko ją opuściłam czując bezwład. Nie wiedziałam co się dzieje, co się stało i co ma się stać. Czyżby rak w końcu zaczął atakować?
Poczułam ukłucie, potem zimną rurkę w gardle, a następnie straciłam przytomność.
Rankiem obudziły mnie słabe promienie wschodzącego słońca. Otworzyłam powoli oczy, zamrugałam kilka razy i zamknęłam je ponownie. Szczypały mnie, a ja nie mogłam ich przetrzeć. Chciałam nabrać oddechu. Otworzyłam lekko usta, ale chwilę potem poczułam w nich dziwny, metaliczny posmak. Zerknęłam w dół.
Leżałam w białym, małym pokoju. Obok w fotelu siedział Makube pogrążony w głębokim śnie. Po mojej lewej stała cała aparatura podtrzymująca życie, a długie zakręcone rurki ciągły się od metalowego stojaka, aż do mojej ręki, którą lekko poruszyłam.
Uniosłam zamglony wzrok do góry. Gdyby nie to, że wiedziałam co mi jest, to zaczęłabym się poważnie martwić.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz