sobota, 12 sierpnia 2017

Proszę, zaakceptuj mnie Hermesie. Cz. 2 - rozdział 36

Ciemny horyzont splecionych dni pojawił się przede mną zbyt nagle, bym mogła dostrzec szybkie, ciemne chmury. Pierwsze krople deszczu spadły z nieba, jakby góra wiedziała, że to wszystko jest tylko wyczynem głupca. Płacze nad jego losem i błaga by się zmienił, ale to nic nie da.
- Już nigdy więcej nie ucieknę, nie ugnę się – wyszeptałam.
Polana zalała się szarością dnia, a z jej drugiego końca wyłoniła się postać odziana w czerń jak najgłębsza otchłań. Rogi Vincenta był teraz dłuższe, złoto-srebrzysta nic błyszczała przeplatana losem poległych wspomnień i człowieczeństwa, które utracił. Szaty, które miał na sobie były podarte i przypominały bardziej zlepione strzępki szmat niż ubranie. Ale to nie to było w tym wszystkim najgorsze. Wspomnienie, że to kiedyś był mój przyjaciel, było druzgoczące.
- Witam ponownie szanowną panią – Vincent ukłonił się teatralnie, stając niedaleko mnie. - Myślałem, że będziesz razem ze swoim oddziałem. A może już zdradziłaś swój dom i teraz jesteś wiernym pieskiem tej kurwy Hellsing?
Zgrzytnęłam zębami, zaciskając wściekle pięści. Gdyby nie chłód ciężkich kropel deszczu, płonęłabym teraz żywym ogniem wściekłości, żalu i goryczy.
- Jeśli mnie dostaniesz, to dasz sobie z tym wszystkim spokój? - spytałam, niemalże krzycząc. - To jest twoja zemsta za wszystko co ci zrobiłam? Chcesz mojej śmierci i tylko jej, prawda?
- Oczywiście – uśmiechnął się. - Dlatego tu jestem. Nie pragnę niczego innego jak widzieć, jak twoje ciało spowijają moje czarne płomienie. Oj, będziesz cierpieć i błagać o przebaczenie. Z szatanem się nie dyskutuje, jemu się podlega lub bezpośrednio rozkazuje. Tu nie ma przekomarzania się kto jest lepszy. Tu decyduje to co robisz!
Vincecnt zerwał się w powietrze, prując z niewiarygodną prędkością wprost na mnie. Otworzyłam szeroko oczy i tylko wyćwiczony refleks zdążył mnie uchronić przed ostrymi pazurami demona. Dobyłam w mig swoje sztylety i uniosłam gardę, kiedy kolejny grad ataków padł na mnie jak grom z jasnego nieba.
Moje nogi słabły z każdą sekundą, kiedy uradowany i pogrążony w chaosie Vincent bił mnie. Nie byłam w pełni sił po ostatnim razie, ale za nic w świecie nie zamierzałam się poddać. Ani teraz ani nigdy, bo moja porażka przypieczętowałaby wszystko.
- Wal się! - kopnęłam go z pół obrotu. Vincent nie skrzywił się ani trochę. Przeraziłam się jego siłą.
Zgięłam się w pół, kiedy ręka demona przecięła ze świstem powietrze nade mną. Zamczystym ciosem jednego ze sztyletów wyprowadziłam frontalny atak, trafiając przeciwnika pod żebra. Krew trysnęła, zamazując mi pole widzenia. Krzyknęłam zaskoczona, trąc rękawem oczy oraz cofając się do tyłu. W tym momencie poczułam także ostry, przeszywający ból w głowie, by następnie zorientować się, że leżę dobre parę minut na trawie.
- No i co?
Moje mizerne, słabe i godne pożałowania ataki tylko bawiły Vincenta, który zawisł nade mną jak oprawca. Bałam się spojrzeć mu w oczy. Zaciskając kurczowo dłoń na rękojeści sztyletu, przygryzłam dolną wargę do krwi. Trawa, w której leżałam sięgała mu do łydek, a jej końce zabarwiły się kolorem czerwieni. Deszcz nie przestawał padać. Góra płakała nad głupcem, który sam podjął się walki z całym złem tego świata.
- Cholera... - wykrztusiłam z siebie. - Nie zamierzam...
- Co ty tam pleciesz, złotko? - Vincent nadstawił ucha.
- ... nie zamierzam się poddać.
Zebrałam w sobie nowe pokłady siły. Odbiłam się rękami od podłoża, wykręciłam swoje ciało i odcięłam przeciwnikowi ucho, zahaczając także o widocznie zarysowaną linię szczęki. Szybko odskoczyłam na bezpieczną odległość, by nie dać mu pola do zaatakowania mnie, po czym pędem rzuciłam się na jego chwiejącą się osobę.
Sztylet, który wcześniej wbiłam Vincentowi pod żebra, wystawał, co dało mi miłą okazję do zadania mu jeszcze większego bólu. Dobiłam ostrze, aż po rękojeść, słysząc nad sobą jego rozdzierający krzyk. Następnie spojrzałam w górę, gdzie patrzyła na mnie para jasnych oczu. W ostatnim momencie zdążyłam uchylić się przed pięścią Vincenta, która znów miała sprowadzić mnie do parteru.
- Nie wygrasz ze mną!
Vincent stworzył wokół sienie białe kule, które widziałam wcześniej razem z Alucardem. Kule śmignęły obok mnie, zatoczyły koło, rozproszyły się, a potem padły na mnie jak grad. Jedna uderzyła mnie w bark, prawie go wybijając, kolejna minęła o milimetry moja głowę, a trzecia, która nie wiadomo skąd nagle znalazła się pode mną, uderzyła mnie w szczękę.
Zatoczyłam się do tyłu, łapiąc się za bolące miejsce. Upadłam na trawę i chcąc podtrzymać się rękoma, by nie upaść doszczętnie, poślizgnęłam się na błocie. Gruchnęłam plecami o kamienie pode mną. W jednym momencie czułam się, jakby ktoś przejechał po mnie czołgiem. Wszystko mnie bolało, a niezagojone dotąd rany dały o sobie znać. Przekręciłam się na bok, wypluwając zbierającą się w moich ustach krew. Ziemia ponownie zabarwiła się czerwienią, którą potem zmyje zimny deszcz.
Moje ubranie było postrzępione, biały płaszcz z logiem Iscariot prawie doszczętnie pocięty na kawałki, brudny i niezdatny do użytku. Kiedy zagryzając zęby, podniosłam się do siadu, zrzuciłam z siebie białe odzienie i odrzuciłam je na bok, zostając jedynie w czarnych, przylegających spodniach i podobnej bluzce oraz kamizelce,w której ukryte były jeszcze inne sztylety.
Musiałam na szybko obmyślić jakiś plan, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, jednak za nic w świecie nic nie przychodziło mi do głowy. Istna burza szalała razem z moimi rozbitymi myślami. Nie potrafiłam się skupić na tak prostej rzeczy, jak obmyślenie najprostszego w świecie planu.
- Nie masz ze mną szans! - Vincent zbliżył się do mnie, zmroził spojrzeniem i zaśmiał się.
Po nim wcale nie było widać zmęczenia.
- Nikt ci nie pomoże, bo nikt nie wie, że tu jesteś.
Uśmiechnęłam się, co zbiło go z tropu.
- Co cię tak śmieszy? - złapał mnie za kamizelkę i podniósł do góry. - Gadaj!
- Wszyscy wiedzą, że tu jestem.
*-*-*
- Pozwoliłeś jej na to?!
Alex złapał Alucarda za płaszcz i przyciągnął do siebie. Dopiero teraz wampir potrafił dokładnie ocenić jak daleko może się posunąć, by wkurzyć duchowego, aby ten dosłownie wyszedł z siebie i stanął obok.
- Sama uciekła.
- Pozwoliłeś jej – wtrącił wściekły Makube. - Boże!
- Nie bluźnij – wtrącił wampir, za co zaraz dostał po głowie.
- Zamknij się – Integra pociągnęła cygaro. - Gdzie ona jest?
Alucard uśmiechną się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz